Wspartemu na framudze otwartego okna, świéże powietrze chłodziło czoło rozgrzane nienawistny popędliwością jaką cechował tę rozmowę.
— Tak, moi panowie, mówił hrabia Duriveau, — w młodości mojéj, równie jak każdy inny, a może więcej nawet, byłem dobroduszny, szczodry, tkliwy. Wierzyłem w cnoty i niezasłużone nieszczęścia motłochu... wierzyłem w ojców rodziny którym zbrakło roboty, koniecznéj dla utrzymania małoletnich dziatek lub choréj żony... wierzyłem że są ludzie po czterdzieści ośm godzin pozbawieni żywności... wierzyłem w nędzę wdów ogołoconych ze wszystkiego, i wieczorami, zmuszonych żebrać, karmiąc jedno dziecię próżną piersią, a drugie wlokąc za sobą... wierzyłem w łzy biédnych małych sierot, opuszczonych, samotnych na tym świecie, lubo na bruku Paryża... wierzyłem w uwiedzione i bez sposobu do życia opuszczone dziewczęta.
I w dalszym ciągu swéj mowy pogardliwie wzruszając ramionami, dodał hrabia:
— Tak, moi panowie... niosłem ulgę, tej interesującej nędzy... O jakże byłem głupi!... Ojcem rodziny któremu zbrakło roboty, był to niegodny partacz wygnany z warsztatu; nieszczęśliwy, który od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł, pijany wy-
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/309
Ta strona została przepisana.