ręką za gardło, zapewne dla przytłumienia mojego krzyku, drugą zaś bił mię w twarz, w piersi i gdzie tylko mógł.
Zrazu ogłuszony tak naglą napaścią, nawet się nie broniłem; lecz podbudzony bólem i gniewem, wyrwałem się z rąk Bambocha, walczyłem z nim, oddałem cios za cios, na koniec obaliłem go; a potém, mimo wszelkich jego wysileń, przycisnąłem kolanem tak mocno że się ani ruszyć nie mógł; ale nie chciałem nadużywać mojego zwycięztwa, i bardziéj zasmucony niż rozgniewany tak dzikiém przyjęciem moich przyjacielskich uprzedzeń, powiedziałem mu:
— Dla czego bić się mamy? bądźmy lepiéj przyjaciółmi...
I zaniedbując otrzymamy przewagi puściłem go nieco; Bamboche korzystał z tego, natychmiast rzucił się na mnie z wzrastającą wściekłością i tak okropnie ugryzł mię w policzek, żem się krwią zalał.
Widok krwi w szaleństwo zmienił gniew Bambocha; oczy jego zabłysły dzikością, bił mię coraz mocniéj, i rzuciwszy się na mnie rozdarł mi koszulę pragnąc mię ugryźć w piersi...
Mniemałem że mię zabije... nie opierałem się dłużéj, siły moje były sparaliżowane — a to nie przez bojaźń lub podłość, ale raczéj uczuciem głębokiéj rozpaczy, wywołanéj złośliwością mego rówiennika do którego nagły pociąg uczułem.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/503
Ta strona została przepisana.