Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/556

Ta strona została przepisana.

Od czasu mojego przybycia do domu la Levrassa, nigdy on jeszcze osobiście nie karał Bambocha, dla tego też groźby i odejście naszego jegomości, przejęły mię okropną trwogą o mojego towarzysza.
Matka Major do ostateczności doprowadziła moje przerażenie, bo ująwszy la Levrassa za ramię, rzekła mu półgłosem:
— Jednakże nie posuwaj się za daleko...
— Bądź spokojna, dopiero za dwa tygodnie będziemy go potrzebować, — odrzekł la Levrasse, — niech się zatem nie burzy krew twoja... nic nie będziesz słyszała... bo ja nie hałasuję... wcale... wcale..
I powtórzywszy te słowa z towarzyszeniem dziwacznego wykrzywienia, wyszedł.
— Nic nie szkodzi, — mimo swojéj surowości widocznie niespokojna rzekła matka Major, zapewne nie pomnąc na obecność moję, — nic nie szkodzi, i ja tam pójdę także... będzie to rozsądniéj... dziś coś źle patrzy z oczu la Levrassa.
I rzuciwszy linę którą trzymała pod ręką, poszła ku drzwiom, zostawiając mię w rozpaczy. Dla mnie to bowiem Bamboche, za to że chciał mi ułatwić ucieczkę, teraz miał ponieść karę, która wydawała mi się tém straszniejszą że była tajemniczą.
Chwyciłem więc matkę Major za rękę, wołając:
— Mnie to on chciał ułatwić ucieczkę, dla mnie Bamboche przyrządził tę linę... ja to prosiłem go o to... mnie więc potrzeba ukarać.