Ten tak zwany człowiek-ryba dał mi wiele do myślenia, stanowił on dla mnie nowy dowód na poparcie niegodziwych zasad Bambocha; raz bowiem Leonidas Rekin, grzejąc się swobodnie na słońcu, z swym Seneką na kolanach, po smaczném śniadaniu, rozciągnięty na trawniku w podwórzu, rzekł mi niedbale:
— Jednakże surowym rybom, które zjadam i przyprawianym płetwom, winienem błogość jaką się cieszę; nadaremnie chciałem być uczonym, nadaremnie pałałem żądzą pracy dla uczciwego zarobku, umiérałem z głodu... Teraz płetwami mojemi oszukuję poczciwych ludzi i za to pozwalam sobie jakby jaki pasza.
— Bamboche więc ma słuszność, — mawiałem do siebie, — oto znowu człowiek, któremu szczęście sprzyjać zaczęło odtąd dopiéro jak oszukuje, jak kłamie!
„Wyczerpawszy środki zbliżenia się do mojego przyjaciela, postanowiłem naśladować go, sądząc, że mię zamkną z nim razem. Jednego zatem poranku także uparłem się i nie chciałem odbywać lekcyj.“
— Marcinku, — rzekł mi la Levrassc słodziutkim swoim głosikiem, — ja ci nawet ani szczutka nie dam; ale kiedy nie chcesz wyginać się... na twoję intencyą... podwoję dozę twojego przyjaciela Bambocha.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/615
Ta strona została przepisana.