Kiedy sam na sam z Bambochem pozostałem, kiedy mu się bacznie przypatrzyłem, mocno mię przeraziła okropna zmiana rysów jego; bledszy był jak zwykle, srodze cierpiéc musiał.
— Bardzo ci zatém dokuczano? spytałem.
— O! tak... ze smutnym uśmiechem i dziką radością powtórzył, — o! tak... bardzo mi dokuczano! dzięki Bogu!
— Dzięki Bogu?
— Tak jest, bo kiedyś ja tak samo dokuczę la Levrassowi...
— Wielkie ci zapewne zadawał męczarnie?
— Pokazywał mi mojego dziadka, — wybuchając dzikim śmiechem odpowiedział Bamboche.
— Co ty przez to rozumiesz?
— Przywiązywał do nóg moich żelazne ciężary które służą do naszych ćwiczeń, a potém brał mię za uszy i tak trzymał przez kilka minut wzniesionego nad ziemią, a to powtarzał po kilka razy.
— Teraz rozumiem... mówił, iż karci bez hałasu.
— Zarzynany człowiek pewno ic więcéj cierpiéć może — głucho powiedział Bamboche; — nieraz sądziłem że mi głowę urwie, jakieś niebieskawe płomyki migały mi się przed oczami, słabłem. Nie usiłowałem bynajmniéj szamotać się z la Levrassem, był za silny dla mnie, i na nicby mi ta nie posłużyło... lecz nie ulegałem... ale owszem mówiłem sobie: dobrze... dobrze... męcz mię jak tylko mo-
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/618
Ta strona została przepisana.