Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/626

Ta strona została przepisana.

— Na honor, to chyba jakieś nieszczęście... Tego roku jeszczém nie znalazł coby mi się prawdziwie podobało... ani tu, ani gdzieindziéj... Słowem... dodał niby zniechęcony z pogardą spojrzawszy po raz ostatni na te głowy pokryte strumieniami włosów na czoło spadających; — słowem, nic tu wybrać nie mogę... To sama lichota... prawdziwa partanina.
Bolesne westchnienie wyrwało się ze wszystkich piersi, dotąd trwożliwém oczekiwaniem krępowanych; machinalném, prawie równoczesném poruszeniem jeszcze bardziej pochyliły się rozczochrane głowy.
— Cóż u djabła chcecie, abym zrobił z tego coście mi tu pokazały? Ja nie kupię przecie ani końskich ogonów, ani przędziwa, — dodał zacny jegomość z nieokrzesaniem handlarza, który wprzód nim kupi, pragnie jak najbardziéj zniżyć cenę targowanego towaru.
— No, moje dziéweczki — zaczął znowu — czepki na głowy,... nie mam ja tutaj co robić... Szkoda czasu i atłasu... niewarto trudu.
W ciągu téj sceny któréj okropności poniżającéj wówczas nie czułem, ale która mi serce ściskała, postrzegłem jak kobiéta w białym czepeczku, dotąd pod cieniem wysokiego komina ukryta, wyszła ze swojéj kryjówki i powoli ku drzwiom zmierzała; położyła rękę na klamce, ale się zatrzymując, smu-