mi, objął mię serdecznie, i o ile dozwalały jego wyczerpane siły przyciskał mię do swojego łona. Tak pozostaliśmy przez kilka minut, niemi, rozczuleni, płaczący.
Bamboche piérwszy przerwał to milczenie, mówiąc mi z niepodobnym do opisania wyrazem wdzięczności:
— Byłem prawie bezprzytomny... a jednak... czasem jakby we śnie... widziałem... że tu i owdzie chodziłeś; że dzień i noc siedziałeś przy mnie... Jestem pewny że tak było... to mię cieszyło... to mię uspakajało... bo nie wiém dlaczego wyobrażałem sobie że mię matka Major otruć chciała...
A po nagłej przerwie zapytał:
— A któż pielęgnował Baskinę?
— Ja.
— Ty!... jakże, kiedyś ciągle był przy mnie?
— Nie ciągle... skoroś się nieco uspokoił, a mianowicie w nocy... zaraz szedłem czuwać przy Baskinie.
— I nad nią... także czuwałeś — z nowém wylaniem wdzięczności zawołał Bamboche; a po krótkiém milczeniu dodał poważnym, szczerym i prawie uroczystym głosem:
— Marcinie! odtąd masz prawo żądać abym się w ogień rzucił dla ciebie... a rzucę się.
I znowu z wyrazem głębokiéj wdzięczności powtórzył:
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/677
Ta strona została przepisana.