łem jéj o tobie... tyle razy opowiadałem twoje nieszczęścia, śmierć twojego biednego ojca, nędzę jaką cierpiałeś u kaleki bez nóg, i to co tutaj cierpisz.. iż...
— Tyś jéj to wszystko opowiadał? — zawołał Bamboche, chciwie chwytając każdy mój wyraz, jakby słowa moje wracały mu nadzieję, szczęście, życie... Pierś jego wzdymała się, słowem odżył.
— Tyś jéj to wszystko opowiadał? — powtórzył.
— Powiedziałem, i więcéj jeszcze... Mówiłem, żeś mógł był umknąć ztąd, gdzie cię tyle męczą, lecz że od chwili jak ją po raz piérwszy w domu jéj ojca ujrzałeś, marzysz i myślisz jedynie o niéj... Ależ kiedy ona cię kocha! sądzę że nie będziesz chciał ją bić?
Na te wyrazy, ruchliwe rysy Bambocha znowu się zmieniły; nie wyrażały już wdzięczności lub niedowierzania, nie wyrażały nienawistnéj rozpaczy, ale pomieszanie i bolesny wstyd, że mię tak niesłusznie posądzał. Słowem, była w nich dziwna jakaś mieszanina rozrzewnienia, błagania i oburzenia przeciw samemu sobie. Ten chłopak zwykle tak nieugięty, teraz załamał ręce, ukląkł na swojém posłaniu, i rzekł mi proszącym głosem:
— Marcinie!... bracie mój... zmiłuj się, przebacz...
— No, no... daj pokój... bądź cicho, zbyt wielką mi boleść zadajesz, — rzekłem odwracając oczy od Bambocha, którego twarz w téj chwili dojmujące
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/681
Ta strona została przepisana.