cierpienia wyrażała. — Dla czegóż tak mi dokuczasz kiedyś tak szczęśliwy? — dodałem łzy ocierając.
— Marcinie... ty mi musisz przebaczyć, — z gorączkową niespokojnością powtórzył Bamboche, — musisz!
— I cóż ja ci mam przebaczyć?... — zawołałem rzucając się w jego objęcia, — albożci mam nie przebaczać, kiedy cię widzę szczęśliwym, i kiedy mię bratem nazywasz?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O! tak jest, bratem... jedynym i prawdziwym bratem,... bratem aż do śmierci, — szepnął Bamboche głosem pełnym szczęścia.
Od téj pory, Bamboche i ja wielceśmy się zestarzeli; spotykaliśmy się w rozmaitych, zupełnie przeciwnych i nieraz okropnych okolicznościach... a na wspomnienie tych scen z lat naszych dziecinnych, nigdyśmy od łez wstrzymać się nie mogli...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka dni po téj rozmowie, Bamboche zupełnie wyzdrowiał.
Jednego poranku, czas był posępny, dżdżysty (nie wiém dla czego okoliczność ta uderzyła mię); po raz pierwszy wprowadziłem przyjaciela mojego do pokoju Baskiny.
Mimo szczéréj radości jaką czułem na widok szczęścia Bambocha, w chwili, gdyśmy weszli do