I zostawując martwe ciało Lucypera, w pyszny poranek jesienny, no los szczęścia ruszyliśmy w dalszą drogę, dążąc najpiękniejszym w święcie lasem Chantilli.
Po kilkogodzinnéj podróży, od czasu do czasu spoczywając pod cieniem rozłożystych krzaków dzikich morw, pokrytych czarnymi, słodkim i smacznym owocem, los zaprowadził nas do jakiéjś rzeczki, wodnemi roślinami okolonéj, ponad któremi brzęczały, migały się i wzlatywały myriady różnokolorowych owadów o gazowych skrzydłach, szmaragdowym grzbiecie i rubinowych oczach.
Z szaloną i wiekowi naszemu właściwą radością bawiliśmy się ściganiem tych połyskujących owadów. Na moje wielkie zdziwienie, Bamboche nie mniéj się zapalił do tego polowania jak ja i Baskina; nigdybym nie sądził że te łowy taką mu sprawią przyjemność.
Ale z większém jeszcze podziwieniem postrzegłem, że jego rysy zwykle zachmurzone, ponure i wczesną dojrzałością nacechow ane, powoli się wygładziły; zniknął z nich sarkastyczny, złośliwy wyraz wiekowi jego nieodpowiadający, a w miarę pomyślnego połowu ustępował miejsca naiwnéj i dziecinnéj radości; rzekłbyś że przedwczesna i wynaturzona przewrotność jego rozwiała się po świeżém powietrzu swobodnéj samotni.
— Dziwna rzecz... — rzekł mi zatrzymując się,
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/748
Ta strona została przepisana.