Posiliwszy się wesoło pieczonemi kartoflami smacznemi owocami, położyliśmy się wszystko troje na łące przed lepianką.
Było to po zachodzie słońca; wieczorny wietrzyk powiewał przyjemnie, a chociaż księżyc się jeszcze nie pokazywał, jednak błyszczące gwiazdy słabo już rozjaśniały nocną ciemność;... powietrze tak było czyste, łagodne, dźwięczne, że szum źródła po skałach spadającego, rozmaite zdawał się wydawać odgłosy... bo raz szemrał niby głucho i żałośnie, to znowu dźwięczał głośno, srebrzysto niby dzwon kryształowy.
Milczeliśmy, marzyliśmy przeciw zwyczajowi naszemu.
— Jakże miłym jest szmer tego źródła... — po chwili rzekła Baskina.
— Prawda, odparł Bamboche; — właśnie o tém myślałem... wolę go, niżeli muzykę naszych widowisk.
— O wielka to prawda!... — wtrąciłem z westchnieniem.
I znowu zamilkliśmy wszystko troje.
W oddaleniu, dał się słyszeć kilkakroć przerywany śpiew nie wiém jakiego ptaka... śpiew żałosny, monotonny, lecz nadzwyczajnie miły.
Potém ptak umilkł także...
I już sam tylko szmer źródełka słyszeliśmy.
Ten smętny, przygłuszony i samotny śpiew, niewypowiedzianie rozrzewnił mię.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/755
Ta strona została przepisana.