Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/759

Ta strona została przepisana.

twarz wzniósłszy w promieniejące gwiazdami niebo, daléj śpiewała.
Bamboche i ja słuchaliśmy Baskiny z prawie religijnym zachwyceniem; dotąd nigdy jeszcze tak nie śpiewała; zbliżyliśmy się ku sobie, i machinalnie także uklękliśmy.
Wkrótce uczułem że czoło Bambocha opiera się na mojém ramieniu... że łzy jego spadają mi na rękę...
Nigdy go jeszcze nie widziałem płaczącego; nie potrafię opisać wzruszenia jakiego doznałem, czując, wśród nocnych ciemności, łzę jego na mojéj dłoni;... oburącz objąłem go za szyję; chciałem mu coś powiedziéć, ale on rzekł mi cichym i przerywanym głosem:
— Pozwól... pozwól, niech śpiéwa... bo mi to tak miło... Sądzę że ona błaga o przebaczenie dla mnie. Biédaczka... ona o złem nie myślała... I ja także... kiedyś... nie myślałem o złém!... Ale zgubiono mię, i ja ją także zgubiłem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta późna zgryzota Bambocha, mimo swój nadzwyczajności nie dziwiła mię wcale; bo i na mnie także śpiéw Baskiny silne wywarł wrażenie.
W kilkanaście lat potém, kiedy Baskina ze szczytu swojego gieniuszu, najznakomitszym przywodziła artystkom, wyznała mi sama, że owéj nocy, z sercem nieskończonym smutkiem napełnioném, myśląc