Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/772

Ta strona została przepisana.

cy, nie idzie za tém aby cały świat miał być niegodziwy... Chodźmy więc do miasta! pomiędzy stu osobami znajdziemy zapewne jednę litościwą; powiemy jéj wszystko, a może się nad nami zlituje.
— Nieprawdaż Bambochu, Marcin dobrze radzi? — rzekła Baskina.
— Tak jest... jeżeli nas od jednych drzwi odpędzą, zakołaczemy do drugich; raz przecie musimy znaleźć litościwe serce.
— Za nasze cztéry luidory, będziemy mogli żyć przez kilka dni — dodałem, — i....
— Do pioruna! — zawołał Bamboche rozpaczliwie tupiąc nogą.
— Cóź ci to?
— To złoto... z obawy żebym go nie stracił, włożyłem pod kamień w kącie lepianki i tam zostawiłem... Nie mamy więc ani szeląga...
— Sza... nagle rzekłem po cichu. — Słuchajcie, jakiś powóz nadjeżdża...
— Nie ruszajmy się aż przejedzie, — powiedział Bamboche.
I niemi, nieruchomi, siedzieliśmy ukryci w gęstych krzakach, w których zatrzymaliśmy się dla odpoczynku po kilkogodzinném błądzeniu wśród nieprzebytych zarośli, których kolce prawie w kawałki podarły i tak już zużytą odzież naszę.
Turkot powozu coraz się bardziéj zbliżał, gdyż nie wiedząc o tém, znajdowaliśmy się blizko wyrębu w lesie.