jeszcze daleko piękniejszą; jakieś pomieszanie aż do głębi mię przejmowało.
— Ej co tam! — wzruszając ramionami, dumnie i z obrazą rzekła guwernantka, — wasze żądanie nie ma sensu; my was wcale nie znamy... nie wiemy czém jesteście. Chcecie żeby ci panowie i panienka prosili rodziców aby się wami zajęli; czy to być może?
— A jednak jesteśmy bardzo nieszczęśliwi... — dźwięcznym głosem powiedział Bamboche... — jesteśmy godne politowania sieroty... doprawdy łaskawa pani... Marcin dobrze powiedział: niech każde z tych dziatek zajmie się jedném z nas; one tak bogate... tak szczęśliwe!... To ich nic kosztować nie będzie, a prawdziwe szczęście przyniesie; bo kiedyś znajdą w nas przyjaciół... braci... którzy się za nich zabić damy.
— Słyszycie... te żebraki mówią, — pogardliwie rzekł Scypio, — że będą naszymi przyjaciółmi... braćmi! Albo ja chcę przestawać z żebrakami?...
— Mój dobry paniczu, — bliżej przystępując przenikliwym głosem rzekł Bamboche, — zawsze byłeś szczęśliwy... wszak prawda?... nigdy nie znałeś głodu, ani zimna, ni nędzy... nigdy cię nic bito.. Chciéj się tylko postawić na naszém miejscu,.. na miejscu biedaków, którzy wiele ucierpieli... a pewno dobrym dla nas będziesz...
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/784
Ta strona została przepisana.