— Zkąd jesteś? zkąd przybywasz?
Ciągle milczałem, aby przedłużając badanie, tém bardziéj zapewnić ucieczkę moich wspólników.
— No, moje dziecię — z ojcowską słodyczą mówił Klaudyusz éerard — wytłumacz się... ty coś ukrywasz... drżysz... zdajesz się być wzruszony... jesteś blady... spojrzyjno na mnie.
Po raz piérwszy wzniosłem oczy na Klaudyusza Gérard. Był on wówczas nauczycielem w owéj gminie, a w swoim sposobie widzenia obowiązek ten stawiał na równi z każdém świętem posłannictwem.
Ujrzałem wtedy przed sobą trzydziestoletniego mężczyznę, średniego wzrostu, silnéj budowy; miał na sobie nędzną bluzę tu i owdzie połataną; bose nogi tkwiły do połowy w ciężkich, słomą wysłanych, drewnianych trzewikach, na głowie miał siwy pilśniowy kapelusz, nizki, z szerokiém skrzydłem; jego wydatne lecz nieregularne rysy wyrażały melancholijną słodycz i powagę.
— Nie chcesz mi więc odpowiedzieć, moje dziécię? — mówił znowu Klaudyusz Gérard, zawsze zdziwiony i nieco już niespokojny.
— Ale czekajno — dodał żywo — od kwadransa byłem na podwórzu, i nie widziałem żebyś tu wszedł... Zkądże wziąłeś się w stajni?...
I nagle, jakby mu nowa myśl przyszła, zawołał:
— Okno w moim pokoju otwarte było!... i piéniądze...
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/801
Ta strona została przepisana.