rozłączeniu, zbyt długiém a może i wiecznym, rozpaczą mię ogarnęła. Nie widziałem sposobu jak znaleźć znowu moich towarzyszy; jakby umkąć i połączyć się z niemi na oznaczoném miejscu schadzki;... a może już i za późno?
Klaudyusz Gérard nie mówiąc do mnie ani słowa, wziął z pułki prawie zupełnie czarny kawałek chleba i worek orzechów, położył to na stole i obok postawił dzbanek z wodą, potem ukroił chléb, dołożył nieco orzechów, i rzekł mi łagodnie:
— Jédz... jeźliś głodny...
Mimo niespokojność, mimo smutek mój, uczuwałem pożerający głód; od rana na czczo przebiegaliśmy pola; podwójnie więc rozczuliła mię ofiara człowieka, który miał tyle powodów użalania się na mnie.
Gdym gryzł chléb zbyt twardy i nożem na stole zostawionym łupał orzechy, Klaudyusz Gérard siedząc na swém posłaniu, zdawał mi się pilnie przypatrywać. Po niejakiej chwili, rzekł po cichu, mówiąc niby sam do siebie:
— Jednakże w fizyonomii jego przebija się łagodność i roztropność.
Nagle otworzyły się drzwi od obory, ledwie na klamkę przymknięte, i grubym głosem zawołano:
— Hola! hej! Klaudyuszu Gérard!
— Cóż tam? kto mię woła? — spytał nauczyciel.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/811
Ta strona została przepisana.