— Słuchaj... pieniądze które mi skradziono nie są moje... wspólnicy twoi umknęli, a więc pieniądze przepadły. Skoro się o nie upomną, jakże je oddać potrafię?... Było sto dwadzieścia franków... jestem ubogi i zbyt mało zarabiam iżbym mógł uzbierać taką summę... a więc aresztując ciebie... jako wspólnika kradzieży, miałbym jedyny środek udowodnienia jej.
I znowu zamilkł nie spuszczając ze mnie wzroku. Na tę groźbę, którą jak się poźniéj dowiedziałem, uczynił tylko dla próby, dreszcz mię przebiegł po całém ciele.
— Boisz się aresztu? — spytał.
— Tak jest... boję się... bo w więzieniu... sam... na zawsze rozłączony zostanę z moimi towarzyszami, a wolałbym raczéj umrzéć, niż rozłączyć się z nimi.
— Twoi towarzysze okradli mię; a ty ich bardzo kochasz?
— O! tak jest... tak... bardzo ich kocham... — ze łzami w oczach odpowiedziałem.
— Sądzę, że nie kłamiesz... jest to oznaka dobrego serca... Ale jakże możesz kochać złodziei, nędzników, którzy zapewne nadużywając twojego dzieciństwa, uczynili cię swym wspólnikiem?
Nic nie odpowiedziałem; osądziłem za rzecz rozsądną i roztropną zataić że wspólnicy moi byli w równych ze mną latach, nie chciałem udzielać Klau-
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/814
Ta strona została przepisana.