usza Gérard, ciągle opartego na framudze okna i zapewne wzrokiem mię śledzącego.
Zbiegiem więc po pochyłości wzgórza na którém się zatrzymałem. Domek zniknął mi z oczu i spiesznie daléj ruszyłem.
Im bardziéj oddalałem się od tego przybytku zbawienia, tém bardziéj słabły dobre moje zamiary.
Zważyłem że przyjmując ofiarę Klaudyusza Gérard, musiałbym przyjąć powołanie przykre i nędzne, porównywałem przyszłość jaką mi obiecywał z bezczynném, wesołém, koczującém i pełném przygód życiem, w którém już zasmakowałem, słowem, z życiem pędzoném obok przyjaciół lat dziecinnych; nie pojmowałem że na chwilę nawet wahać się mogłem i wyrzucałem sobie słabość moję.
W godzinę poźniéj przybyłem na trakt; zdala już ujrzałem na pagórku ów krzyżyk kamienny, punkt stanowczy naszego zebrania.
Księżyc oświetlał drogę pustą, milczącą.
Pewny byłem że spotkam naszych towarzyszy; mogli wprawdzie bezpiecznie uciekać, lecz ja ich żywo zapewne niepokoić musiałem; nie przypuszczałem nawet że byliby zdolni opuścić tę okolicę nie starając się poprzednio zbliżyć do mnie. Pragnąc więc jak najprędzéj zawiadomić ich o moim powrocie, w dosyć znacznéj jeszcze odległości od miejsca schadzki stanąłem i wydałem krzyk znany Bambochowi i Baskinie.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/826
Ta strona została przepisana.