Tego więc poranku, przy bladym brzasku dnia zimowego, Klaudyusz Gérard, zamyślony, z pochylonym czołem, wolnemi kroki przechadzał się po pokoju.
Siedząc na posłaniu, na którém przepędziłem piérwszą noc po mojém przybyciu do tego skromnego domku, niedbale wsparłem jednę rękę na małym podróżnym worku, który obok mnie leżał. Klaudyusz Gérard, jak zwykle, ubrany był w lichą bluzę, a bose nogi obuł w drewniane trzewiki. Mimo że się mocno zestarzał, że liczne zmarszczki twarz mu poryły, że mu już włosy przy skroniach siwiały, rysy jego zachowały wyraz powagi i słodkiéj melancholii. W owéj chwili jednak gwałtowne wzruszenie malowało się na jego twarzy. Gdy je nakoniec pokonał, wskazał ręką na okno, i rzekł mi łagodnie:
— Tędy to... mój synu, przed ośmiu laty... wszedłeś do tego mieszkania... opuszczenie, nędza, zły przykład, ciemnota, do kradzieży cię posunęły... Dzisiaj masz lat ośmnaście, dzisiaj wyjdziesz ztąd... uczciwym, światłym i zdolnym starczyć sobie samemu.
— O mój przyjacielu!... nie zapomnę nigdy...
— Posłuchaj mię, kochany synu, — mówił Klaudyusz Gérard przerywając mi. — przypominam ci te okoliczności, nie dlatego iżbym się chciał szczycić dobrem, które ci wyrządziłem, lecz aby ten
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/931
Ta strona została przepisana.