— A więc!... w niebytności twojéj, — z mimowolném, widoczném zakłopotaniem mówił Klaudyusz Gérard, — ktoś mię odwiedził... i pytał o ciebie.
— O mnie?... i któżto?
— Jeden z towarzyszy dziecinnych lat twoich.
— Bamboche! — z niewysłowioną radością zawołałem. Więc obawa moja była bezzasadna...
więc on żyje... i nie zapomniał o mnie!...
Lecz czując że mi się łzy cisną do oczu, dodałem: — Przebacz przyjacielu... ale gdybyś wiedział czego doświadczam...
— Pojmuję cię, mój synu, i bynajmniéj nie ganię twojego rozczulenia... Otóż co zaszło rok temu, pod niebytność twoję: Pewnego poranku, gdym tu siedział, wszedł młodzieniec słuszny i barczysty, energicznéj miny, ale jak mi się zdawało, raczéj zbytkownie niż ze smakiem ubrany.
— Panie, rzekł mi — siedm lat upływa jak przyjąłeś do siebie opuszczone dziécię... w tutejszéj wiosce dowiedziałem się. — A cóż pana to dziécię obchodzi? — spytałem ciekawie owego jegomości, doglądając nań zdziwiony. — To dziécię... jest moim bratem — odpowiedział. — Pańskim bratem... rzękłem, a wspomniawszy na twoje zwierzenia się i tak często skréślany mi portret Bambocha dodałem: — Pan nie jesteś bratem, ale towarzyszem
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/936
Ta strona została przepisana.