Szukając budki odźwiernego, zbliżyłem się do tych grup, usłyszałem następne słowa:
— Wielkie to nieszczęście!
— I bardzo niespodziane.
— Ktoby to był wczoraj powiedział...
— A jego żona, jego dzieci, jak mówią, wyszły od południa i o niczém nie wiedzą.
— Kiedy powrócą... jakaż dla nich nowina...
— Ach! to okropność!
Te słowa, chociaż dla mnie niepojęte, nabawiły mię jakąś niespokojnością; poszedłem do budki odźwiernego, nie zastałem w niéj nikogo. Po niejakim namyśle, zagadnąłem jednego lokaja w liberyi, który szybko przebiegał dziedziniec i spytałem:
— Czy można widziéć się z panem de Saint-Etienne?
Człowiek ten zatrzymał się, spojrzał na mnie zdziwiony i jakby obrażony, wzruszył ramionami i odchodząc rzekł mi opryskliwie:
— Pan widzę nie wiesz że pan Saint-Etienne — został tknięty apopleksyę, przed godziną przywieziono jego zwłoki.
Na te słowa zdumiały, prawie skamieniałem.
Ta smutna wiadomość jakkolwiek była jasną, nie mogłem, nie chciałem jéj wierzyć; z dziecinnym uporem tą cechą, właściwą ludziom w położeniu rozpaczliwym zostającym, którzy za żadną cenę nie chcą zrzec się nadziei, postąpiłem ku jednéj z osób grupy i rzekłem:
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/949
Ta strona została przepisana.