się z panią, — odpowiedział odźwierny powoli odprowadzając mię ku bramie, którą zamknął za mną.
Zupełnie nieświadomy zwyczajów Paryża, jedynie zajęty myślą widzenia się z panem de Saint-Etienne zapomniałem, żem u wrót pałacu zostawił najętego fiakra z moim tłómoczkiem.
— Jegomość więc najmujesz mię na godziny? — spytał woźnica skoro zamknięto za mną bramę pałacu. — Szczęściem że na poczcie spojrzałem na zégarek, a było wtedy dwadzieścia pięć minut po drugiéj... Dokądże jedziemy, proszę jegomości?
Nie wiedziałem co znaczy pytanie woźnicy: czy go na godziny najmuję?... nie wiedziałem że to pytanie było groźne dla moich szczupłych zasobów... ale mię do reszty pognębiło, przypominając mi moje smutne położenie.
— Dokąd jedziemy?
W rzeczy saméj dokądże jechać było?
Nagle przypomniałem sobie Bambocha.
— To istna Opatrzność! — pomyśliłem; i jak to dobrze że Klaudyusz Gérard zalecał mi jego adres.
Otworzyłem natychmiast zawierającą go kopertę i na glansowanej karteczce wyczytałem następny napis prawie niedostrzegalny:
„Kapitan Hector Bambochio, ulica Richelieu, Nr. 19“
Jakkolwiek wojskowy stopień i dziwne zakończenie nazwiska przyjaciela lat dziecinnych mocno
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/953
Ta strona została przepisana.