woźnicy; wreszcie i twarz tego, dosyć już podżyłego człowieka wydała mi się uczciwą i szczerą. Zrazu miałem chęć podzielenia się z nim moim posiłkiem, bom był złamany trudem, potrzebą, i chciałem, korzystając ze sposobności, wzmocnić nieco siły... ale nie śmiałem zdobyć się na to zaproszenie, nie przez dumę, jak to każdy pojmie, lecz przez zupełnie przeciwne uczucie; oto, obawiałem się żeby to nie wzniecało nieufności jego.
Podczas więc gdy schował moje zawiniątko, wszedłem do szynku, o téj godzinie prawie pustego; siedziało w nim jednak za stołami kilku pijących. Po ich odzieży, obejściu i mowie, łatwo poznałem że należą do klassy rzemieślniczéj; wyglądali na dzielnych robotników, co dzięki niespodzianemu zarobkowi wesoło sobie zapijają. Nie znalazłem tam żadnego z tych odrażających i nikczemnych typów, jakie w ciągu wędrownego życia z Bambochem i Baskiną napotykałem nieraz w nizkiego rzędu szynkach, nawiedzanych przez próżniaków i złoczyńców, w szynkach, w których śpiewaliśmy lub żebrali.
Powoli téż nikła niespokojność i przestrach jakiego mię nabawił tajemniczy sposób, w jaki mnie przyjęto w mniemaném mieszkaniu Bambocha: nie wnioskowałem źle o moim przyjacielu, który uczęszczał do szynku nawiedzanego przez uczciwych rzemieślników.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/971
Ta strona została przepisana.