— Szynk mój jest publiczny... muszę więc przyjmować w nim wszelkiego rodzaju ludzi.
— Jakże pan myślisz, czy Bamboche przyjdzie tu dzisiaj? — spytałem.
— Nie wiem; ale skoro przyjdzie, — patrząc na zegar odrzekł szynkarz, — to zostanie na dworze; już północ, zaraz zamknę.
— A jutro panie, czy przyjdzie?
— Alboż ja wiém? To tylko pewna, że chciałbym aby tu bywał jak najrzadziéj... bo tylko kompromituje mój dom uczciwy.
— A zdawszy mi resztę, szynkarz dodał;
— Już północ... dobra noc moi panowie!
Lecz obejrzawszy się wkoło, dostrzegł mojego sąsiada który spął ciągle wsparty na stole, i rzekł pół głosem:
— Ah! jeszcze widzę zostaje tu ten pan co to lubi złote pieniądze i karafki.
I z uszanowaniem zbliżył się do śpiącego; ale nie śmiejąc trącić go, zawołał kilka razy:
— Panie!... panie!...
Nieznajomy nie ruszył się.
Straciłem już nadzieję oglądania dzisiaj Bambocha. Nadeszła nieszczęsna chwila, trzeba było wreszcie porachować się z woźnicą. Skoro mu zapłacę pomyśliłem, cóż mi pozostanie? gdzie noc przepędzę?
Wyszedłem z szynku.
Strona:PL Sue - Marcin podrzutek.djvu/981
Ta strona została przepisana.