zbyteczném byłoby wznawiać tutaj wszystkie okoliczności jego; powiémy tylko, że Ludwik daremnie całą noc szukał swego ojca pomiędzy temi bezkształtnemi, popalonemi lub ciężko poranionemi ciałami.
Około godziny czwartéj zrana, młodzieniec przejęty najtkliwszą boleścią i nadzwyczajnie znużony, powrócił do Paryża, jedną tylko pocieszając się jeszcze nadzieją, że jego ojciec, ocalony w szczupłéj liczbie innych podróżnych, powrócił w nocy do domu.
Zaledwie stanął przed drzwiami, Ludwik wysiadł z kabryoletu i pobiegł skwapliwie do odźwiernego.
— Czy mój ojciec jest w domu? — były piérwsze jego słowa.
— Nie, panie Ludwiku.
— Niestety! więc już żadnéj nie masz wątpliwości, rzekł z cicha do siebie tłumiąc gwałtem wydobywające się z piersi łkanie; — zginął!... zginął!...
I kolana ugięły się pod nim; przymuszony był usiąść bo inaczéj byłby zapewne upadł.
Wypocząwszy chwilkę u odźwiernego, który zużył już wszystkie znane mu w takim razie
Strona:PL Sue - Milijonery.djvu/194
Ta strona została przepisana.