wicy prawdę, któréj jeszcze zawierzyć nie mogła.
— Więc to wszystko prawda co wy mi mówicie? wy mnie weźmiecie z sobą... doprawdy?
Na ten nowy dowód niczém niezwalczonéj nieufności téj nieszczęśliwéj istoty, nieufności usprawiedliwionéj niestety zawziętością niedoli, Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie wzrokiem politowania. Nareszcie dziewica uchwyciła za rękę chorą swoją opiekunkę i rzekła do niéj głosem jak można najtkliwszym.
— Tak jest, chrzestna matko, zatrzymamy cię przy sobie, będziemy cię pielęgnowali jak naszą matkę; zobaczysz jak będziesz szczęśliwą! doprawdy! nie zawiedziesz się.
— I ja toż samo ci powtarzam, — dodał Ludwik głosem przekonywającym, — zaufaj nam tylko, dobra, kochana matko.
Głos, szczerość, wyraz twarzy Ludwika i Maryi mogłyby uosobione niedowiarstwo przekonać; ale niestety! zupełna, bezwarunkowa wiara w szczęście tak niespodziewane nie mogła przeniknąć, wzruszyć téj biédnéj duszy tak długo dręczonéj cierpieniami. Chora odpowiedziała przeto z westchnieniem i starając
Strona:PL Sue - Milijonery.djvu/249
Ta strona została przepisana.