— Pan ją zamordowałeś.
— Ja? wielki Boże!
— Jeżeli nie żyje, to pan mnie będziesz musiał utrzymywać.
— Marieta... nie żyje... to niepodobna... Pani, ja pobiegnę po lekarza... ręce jej są zimne jak lód... Marieto! Marieto... Boże! mój Boże! ona mnie nie słyszy.
— W takim stanie znajduje się od dzisiejszej nocy, tylko twój list sprowadził to nieszczęście.
— Mój list?... jaki list?
— Tak, teraz się pan będzie wypierał, ona mi wszystko wyjawiła.
— Cóż mogła pani wyjawić?
— Że pan już widzieć jej nie chce, że ją pan opuścił dla innej. Takimi są mężczyźni!
— Przeciwnie, pisałem Mariecie, że...
— Pan kłamie! — zawołała chora, która popadła w coraz większy gniew. — Ja powiadam, ona pański list, tak silnie w ręku trzyma! Od czasu kiedy wpadła w omdlenie, nie mogę go, wyjąć z jej ręki. Ile się biedaczka napłakała, to sam Bóg tylko wie, wynoś się z pokoju, nicponiu. Źle postąpiłyśmy, żeśmy odrzuciły propozycje tego pana. A jednak powiedziałam jej: Jesteśmy cnotliwe, zobaczysz, że przyniesie to nam błogosławieństwo. Błogosławieństwo to długo nie kazało na siebie czekać, ona umiera, a ja zostanę na ulicy bez dachu i chleba, gdyż za czynsz, który jesteśmy dłużne, zabierą nam wszystko. Na szczęście mam jeszcze cokolwiek węgli w zapasie, a te mnie wybawią od wszystkiego.
— To okropne — zawołał Ludwik ze łzami w oczach. — Lecz przysięgam pani, że jesteśmy ofiarą okropnej pomyłki. Marieto! Marieto! przyjdź do siebie! to ja, Ludwik.
— Pan ją chcesz na miejscu zabić — zawołała pani Lacombe, usiłując odepchnąć Ludwika od Mariety. — Widok pana przyprawił ją o śmierć.
Strona:PL Sue - Siedem grzechów głównych.djvu/1111
Ta strona została skorygowana.