— Dzięki ci Boże! — zawołał Ludwik, pochylając się nad Marietą — poruszyła się... podnosi głowę... otwiera oczy... Marieto... słuchaj... to ja, twój Ludwik.
Rzeczywiście dziewczę przychodziło powoli do siebie. Załzawione jej oczy błąkały kilka sekund i zatrzymały się na Ludwiku. W spojrzeniu jej malowało się zdziwienie i radość i szeptała słabym głosem:
— Ludwiku... to pan... a ja się już nie spodziewałam.
Lecz widocznie musiała jej przyjść na myśl okropna rzeczywistość, gdyż główka jej znów opadła na piersi matki chrzestnej, i rzekła z westchnieniem.
— Ach matko kochana, on już ostatni raz przyszedł, wszystko się skończyło.
— Wszak panu mówiłam, że zabijesz ją swym widokiem — rzekła pani Lacombe z rozpaczą. — Idźże pan już raz sobie. Dlaczego jestem tak słabą i chorą, że nie mogę wyrzucić tego zabójcę! Chce mi ją zabić, abym nie miała kawałka chleba!
— Marieto! — zawołał Ludwik błagalnym głosem — słuchaj, ja nie przyszedłem, aby się z tobą pożegnać, lecz przeciwnie, aby cię zapewnić, że cię więcej, niż dawniej kocham!
— Wielki Boże! — zawołało dziewczę, szybko siadając jakby dotknięta prądem elektrycznym — co on mówi?
— Mówię Marieto, że jesteśmy ofiarą pomyłki; ani na chwilę nie przestałem ciebie kochać, nie, nigdy, podczas mojej nieobecności miałem tylko jedno życzenie, jednę myśl: ciebie zobaczyć i z tobą wszystko omówić; tak jak, ci to w liście moim napisałem.
— W liście? — zawołało dziewczę. O Boże! on nie pamięta nawet, co pisał. Patrz, Ludwiku, tu jest twój list.
To mówiąc podała młodzieńcowi kawałki podartego listu, na których widoczne były jeszcze ślady łez.
Strona:PL Sue - Siedem grzechów głównych.djvu/1112
Ta strona została skorygowana.