Luby złodzieju, Suzon mówiła
Luby złodzieju, Marton mówiła.
— Ale widzisz, moja duszo, nas nie spotka takie nadspodziewane szczęście. Wracając zaś do mojej historji o kijach, muszę ci jeszcze powiedzieć, że mój syn i ja, wymierzywszy tę piękną porcję razów, wsiedliśmy napowrót do powozu, gdy tymczasem nasz kamerdyner i lokaje zajęli się jeszcze tym zacnym towarzyszem czarnej bandy. Sześć koni naszej berlinki ruszyło jak wiatr w dalszą drogę i odtąd nie słyszeliśmy już ani słowa o tym niegodziwcu.
— Proszę! pojedynkować się z panem margrabią — rzekła Zerbinetta, uspokojona nieco odwagą swej pani — przecież to nie był szlachcic, ale jakiś parobek!
— Teraz zaś, wracając do naszej pustelnicy w tym małym samotnym domku, więc to jej czcigodny mąż należy także do tej bezecnej hołoty?
— Tak jest, pani margrabino, ale jego rzadko kiedy można widzieć, gdyż prawie ciągle jest w podróży, to tu, to owdzie.
— A! więc jego nigdy niema w domu? wiesz ty, Zerbinetto, że to dałoby się bardzo pięknie zrobić! — powiedziała stara po chwili namysłu. Poczem dodała. — Powiedz mi, moja córko, czy to prawda, że ta mała jest ładna? jakeś ją ty nazwała?
— Bastien.
— Ta mała Bastien?
— Piękna jak poranek, pani margrabino... Wszakże pani sobie przypomina marszałkowę de Rubempre?
— Pamiętam... więc ta mała...
— Jest równie piękna, jeżeli nie piękniejsza.
— I wzrostu ładnego?
— Kibić jak u nimfy.
— Rudolf powtarzał mi to już kilka razy, od czasu jak ją spotkał w polu. Ale co to może być za chłopak przy niej? jakieś bałwanowate licho, żółte jak pomarańcza,