dzią na łzy dzierżawcy, i samo tylko przerywało to uroczyste milczenie, jakie tu przez kilka chwil panowało.
Serce Fryderyka rozpływało się we wzruszeniu najczystszej rozkoszy.
Nareszcie rzucił się na szyję swej matki, jakgdyby chciał te dowody wdzięczności, które go tak rorzewniały i na nią przenieść.
Na skinienie Jana-Franciszka, który teraz ocierał swoje łzy i starał się przyjść nieco do siebie, kilku wieśniaków wystąpiło z szeregu i udało się do wózka, z którego zdjęli czółno i złożyli je u stóp Fryderyka.
Był to prosty i bez żadnego kunsztu przyrządzony statek, wyżłobiony z drzew, a i opatrzony dwoma wiosłami tylko w środkowej jego części, poczynając od samej góry można było wyczytać następujący niewyraźnemi literami wyrżnięty napis:
Poniżej zamieszczony był dzień wylewu.
Jan-Franciszek, który nareszcie stłumił swoje wzruszenie, odezwał się znowu, wskazując synowi pani Bastien przywiezione czółno:
— Panie Fryderyku, połączyliśmy się wszyscy, do przyrządzenia tego czółna... jest ono podobne do tego, któregoś pan używał, ażeby pośpieszyć na naszą pomoc, ażeby nas uratować... Przebacz nam pan naszą śmiałość, panie Fryderyku, ale... tylko z serdecznego przywiązania składamy panu ten statek. Jeżeli pan go będzie używać, to wspomnij pan sobie o biednych mieszkańcach Doliny... a my wszyscy, którzy pana Fryderyka szczerze kochamy, wnuków naszych wyuczymy pana imienia... ażeby ci, jak sami dorosną, znowu podali je swoim wnukom... bo wie pan, panie Fryderyku, imię to będzie teraz imieniem świętego patrona naszej okolicy.