będą zupełnie bezpieczni, a nasze dubeltowe pistolety dobrze nabite... i nasze sztylety za pasem... wtedy...
— Nigdy! — krzyknął Russell — alboż to ja jestem zbójcą? nie chcę śmierci tego człowieka, morderstwo to byłoby hańbą dla Anglji, a zresztą to morderstwo pomściłoby mnie tylko w połowie. Nie, nie, ja pragnę nasycić się, pragnę napawać się wściekłością, hańbą tego nieugiętego człowieka, kiedy, zostawszy naszym więźniem, zanim go wyprawimy na pontony[1], wystawiony będzie na szyderstwa i zniewagi tegoż samego tłumu, dla którego jego imię było tak często postrachem. Ale odmowa tego przeklętego kontrabandzisty niweczy wszystkie moje zamiary. Po przejeździe tutejszej stacji nie możemy już rachować na bliskość morza, a na statku, zostającym pod naszemi rozkazami, wszelkie porwanie staje się niemożliwem. Co tu robić... co począć?
— Pójść za moją radą — odpowiedział Maltańczyk — wierzaj mi, śmierć mniej jest okrutna, ale pewniejsza, jak zemsta; a zresztą, w tej chwili zemsta ta staje się niemożliwą, gdy tymczasem mamy w naszem ręku życie tego człowieka.
Russell nic nie odpowiedział, zakrył twarz rękami i pogrążył się w zamyśleniu. Maltańczyk również zdawał się jeszcze namyślać. Obaj zatopieni byli w milczeniu, gdy wtem zadrżeli, usłyszawszy nagle daleki turkot powozu, trzaskanie z bicza pocztyljona, i coraz wyraźniejszy brzęk dzwonków koni pocztowych.
Anglik, spojrzawszy na swój zegarek, zawołał:
— Piąta godzina... to zapewne on... ten powóz przybywa z Dieppe.
I obaj rzucili się do okna, podnosząc jego firanki ażeby lepiej mogli dojrzeć. Wkrótce spostrzegli stary zakurzony koczyk o dwóch siedzeniach, zaprzężony w parę koni, który zatrzymał się przed pocztą po drugiej stronie
- ↑ Więzienie urządzone na starych okrętach.