rękę w kierunku skał nadbrzeżnych — trudno temu uwierzyć... słowo honoru... to rzecz nadprzyrodzona.
— Co takiego — zapytał armator patrząc w kierunku wskazanym przez Segoffina — cóż ty tam widzisz?
— Nie, gdyby mi nawet przysięgano, że to być może, głowębym sobie dał urżnąć i jeszcze bym powiedział, że to nie jest.
— Ale cóż takiego? — wtrąciła Zuzanna, która pomimo urazy, czuła budzącą się ciekawość — o czemże ty mówisz?
— To cud jakiś — mówił dalej Segoffin z pewnym rodzajem kornego uwielbienia — człowiek prawie nie wie, czy jest na jawie, czy też marzy tylko.
— Pytam cię jeszcze raz, co to znaczy? — zawołał armator z równą niecierpliwością jak ochmistrzyni — o czem ty mówisz, gdzie mamy patrzeć?
— Widzisz pan — rzekł Segoffin, nie mieszając się wcale — tamtę urwistą skałę... na lewo.
— Na lewo — powtórzył armator naiwnie — na lewo od czego?
— Do licha, na lewo od tej drugiej skały — dodał Segoffin.
— Jakiej drugiej skały — zapytała Zuzanna — jakiej drugiej skały?
— Jakiej drugiej skały — powtórzył jeszcze komisant — więc nie widzicie tej wielkiej białej skały... tam daleko... co wygląda jak wieża?
— Tak... widzę ją — odpowiedział armator.
— Dobrze! więc cóż dalej? — rzekła Zuzanna.
— Czy nie widzicie państwo, na samej górze... na jednym z jej boków... jakby światło błękitne?
— Światło błękitne! — powtórzył armator wytrzeszczając oczy, i osłaniając je ręką jak daszkiem — światła błękitne... na skale?
— Tak jest, ot tam, ha! do stu piskorzy, patrzajcie teraz zmienia się na czerwone! — zawołał Segoffin. —
Strona:PL Sue - Siedem grzechów głównych.djvu/1719
Ta strona została skorygowana.