— To mi się nie pierwszy raz w życiu zdarza — mówił Sans-Plume. — Pewnego wieczora ścigano mnie na Senegalu blisko Gorei przez całą godzinę. Kiedy się jednak na równinę, zasadzoną trzciną cukrową dostałem...
— Do djabła, ten człowiek idzie rzeczywiście za nami — zawołał kapitan, przerywając opowiadanie marynarza.
— To mnie niepokoi.
— Kapitanie, rzucę mój worek i dam temu Lascarowi cokolwiek tabaki.
— Piękny sposób! Zachowaj się spokojnie i idź za mną.
Kapitan zboczył potem z towarzyszem w prawą aleję.
— Kapitanie, on także zawrócił.
— Niech tam, idź powoli.
Człowiek, który postępował za marynarzami jak cień, silny mężczyzna w niebieskiej bluzce i czapce, przeszedł obok nich, potem przystanął, patrząc na gwiazdy.
Kapitan szepnął kilka słów marynarzowi, który się zatrzymał, zakryty pniem wielkiego drzewa, przystąpił potem do nieznajomego mówiąc:
— Ładny dziś mamy wieczór, przyjacielu.
— Bardzo piękny.
— Pan tu kogo oczekuje?
— Tak jest.
— Ja także.
— Oh!
— Będzie pan jeszcze długo tu czekać?
— Przynajmniej trzy godziny.
— Przyjacielu — mówił kapitan po chwili milczenia — czy chcesz dwa razy tyle zarobić, nad to, co ci przyrzekli za to, abyś mnie śledził.
— Nie rozumiem, co pan chce powiedzieć; ja pana śledzę.
— Jednak.
— Ależ nie.
Strona:PL Sue - Siedem grzechów głównych.djvu/1803
Ta strona została skorygowana.