dźwięki odzywającej się na nowo orkiestry, sprowadziły przechadzających się, na powrót do salonu.
Pan de Mormand pozostał ze swoim przyjacielem w ogrodzie.
— Nazwano cię nikczemnikiem; ale nie miano odwagi stawiać się przed tobą; mniejsza o to, nie mówmy już o tem. Jakże, czyś ty mnie zrozumiał?
— Zupełnie. Ta myśl przyszła mi do głowy równie jak i tobie, wcale niespodzianie! Szczególna rzecz! przez chwilę byłem jakby olśniony, jakby oczarowany tą myślą.
— Przeszło trzy miljony renty? cóż myślisz? jakim to bezinteresownym mógłbyś być ministrem?
— Milcz; doprawdy możnaby z tego oszaleć.
Ta poufna rozmowa została przerwana zbliżeniem się trzeciej, zbytecznej na teraz osoby, która z najwyszukańszą grzecznością odezwała się do pana de Mormand:
— Czy pan nie raczyłbyś wyświadczyć mi jedną łaskę, to jest, być moim vis-a-vis w kontredansie.
Na tę prośbę pan de Mormand cofnął się o parę kroków, nie mogąc ani jednego słowa odpowiedzieć, tak wielkie było jego zdziwienie, które łatwo da się pojąć, pomyślawszy, że osobą która pana de Mormand o podobną prosiła usługę, był margrabia de Maillefort, ów ułomny dziwak, o którym jużeśmy kilkakrotnie wspominali.
Inne jeszcze uczucie, prócz samego zdziwienia, wstrzymywało z początku pana de Mormand od dnia odpowiedzi na tę szczególną propozycję margrabiego, to jest, że w męskim, dźwięcznym głosie tego ostatniego, zdawało mu się na chwilę poznać głos owej niewidzialnej osoby, która go niedawno nazwała nikczemnikiem, w chwili kiedy się tak zuchwale wyrażał o pani, de Beaumesnil.
Margrabia de Maillefort zdawał się wcale nie zważać na milczenie i wyraz zdziwienia z jakim pan de Mormand przyjął jego wniosek, i dlatego jeszcze raz powtórzył z jak najskrupulatniejszą grzecznością:
Strona:PL Sue - Siedem grzechów głównych.djvu/58
Ta strona została skorygowana.