uwierzyć, i jakimże sposobem? ależ... mój Boże!... to chyba czary.
— Być może... odpowiedziała Magdalena z uśmiechem — kto wie?
— Ah!... przebacz... moja przyjaciółko... — dodała Zofja rzucając się na szyję margrabiny, — zdziwienie moje było tak silne... że na chwilę zapomniałam o mojej wdzięczności. Ty zasłaniasz nas od zguby... my i dzieci nasze winni ci jesteśmy wszystko, szczęście, bezpieczeństwo, majątek... O! Magdaleno... ty jesteś naszym aniołem opiekunem.
Wyrazy wdzięczności pani Dutertre były szczere.
Jednakże margrabina zauważyła w dźwięku, w ruchach, w spojrzeniu swej przyjaciółki pewien rodzaj przymusu. Rysy jej nie zdawały się być pogodne i wesołe, jakiemi powinny się były okazać na wiadomość o ich niespodziewanem ocaleniu; inna jeszcze zgryzota widoczna dręczyła panią Dutertre, dlatego też po chwili uważnego milczenia Magdalena odpowiedziała.
— Zofjo, ty ukrywasz coś przede mną, twoje cierpienia i zgryzoty nie skończyły się jeszcze.
— Możeszże tak sądzić, kiedy dzięki tobie Magdaleno, przyszłość nasza jest dzisiaj równie piękną, równie pewną, jak wczoraj była rozpaczliwą... kiedy...
— Powtarzam ci jeszcze raz, moja biedna Zofjo, że ty jeszcze cierpisz. Powinnabym w rysach twoich widzieć radość najzupełniejszą, a ty zaledwie zdolną jesteś ukryć swoje zmartwienie.
— Czy uważasz mnie za niewdzięczną?
— Sądzę, że twoje biedne serce jest zranione... tak, a ta rana jest tak bolesną, że nie zdoła jej nawet złagodzić pomyślna wiadomość, którą ci przynoszę.
— Magdaleno, zaklinam cię, pozostaw mnie, nie patrz tak na mnie, nie patrz tak na mnie... miesza mnie to... nie badaj mnie, ale wierz mi... o! błagam cię, wierzaj,
Strona:PL Sue - Siedem grzechów głównych.djvu/888
Ta strona została skorygowana.