Pan de Luceval był zupełnie szczery w swoich zamiarach. Zapamiętały turysta, nie przypuszczał wcale, ażeby jego żona nie miała, podobnie jak on, upodobania w podróżach, albo, że przynajmniej nie zechce tak postępować jak gdyby je lubiła. Tem więcej był utwierdzony w tem przekonaniu, że, zaślubiając Florencję, wmówił w siebie, że szesnastoletnia panienka, sierota, świeżo wychodząca z klasztoru, będzie zachwycona podróżami, któremi chciał jej po ślubie prawdziwą zrobić niespodziankę.
Rzeczy tak się miały: notarjusz pana de Luceval wspomniał mu o pięknej szesnastoletniej sierocie, mającej przeszło miljon posagu, umieszczonej u swego opiekuna, znanego powszechnie bankiera, i pobierającej 80 tysięcy rocznego dochodu. Pan de Luceval podziękował swemu notarjuszowi i Opatrzności, zobaczył panienkę, znalazł ją bardzo piękną, zakochał się w niej, i w imaginacji wystawił cały pałac przyszłości swojej na ruchomym piasku szesnastoletniego serca; potem ożenił się, a zbudzony ze swoich marzeń, zdziwił się nadzwyczajnie zawodom i w prostocie swojej myślał, że prawo, naleganie, groźby, przemoc zdołają ugiąć wolę kobiety, która zasłoni się względem niego biernym oporem.
Zaledwie Luceval opuścił Florencję, weszła natychmiast do jej pokoju Liza, i rzekła zmieszana do swej pani.
— Ah! mój Boże!
— Cóż takiego?
— Jakaś dama, nazwiskiem pani d‘Infreville jest na dole... w dorożce...
— Walentyna! — zawołała skwapliwie margrabina z wyrazem zdziwienia i radości — wieki jej nie widziałam, proś ją do mnie.
— O! pani, to być nie może!