Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

to mi się jeść odechciewa. Szczęściem dzierżawca domu ma się ich pozbyć.
— Lecz stąd wypędzeni, gdzież pójdą?
— Dalibóg, nie wiem. Ale! a ratafja? wszakżeśmy nie zajrzeli nawet do niej.
— Wyznam, że to, coś mi pani powiedziała, tak mi serce ścisnęło, że pić nie mogę; pijcie za moje zdrowie. Obejrzę mieszkanie; jeżeli mi się spodoba, zaraz zostawię zadatek.
Odźwierny wyszedł ze swojej nory, Rudolf udał się za nim. Ciemne, ponure, wilgotne schody były jeszcze smutniejsze, niż zwykle w ten dzień pochmurny zimowy! Drzwi majora błyszczały, świeżo lakierowane kolorem, naśladującym drzewo palisandrowe.
Na drugiem piętrze drzwi starej kabalarki i lichwiarki były zupełnie inne; wypchana sowa wisiała nad drzwiami, przybita za nogi i skrzydła. Dziwaczne także było wejście do szarlatana Włocha, podejrzanego o okropne rzemiosło. Przy sznurku od dzwonka wisiała ręka małpy, zasuszona, zupełnie podobną do ręki dziecięcia. Gdy Rudolf przechodził koło tych drzwi, rozległ się krzyk bolesny, konwulsyjny. Rudolf zadrżał, rzucił się do drzwi i zadzwonił.
— Co panu jest? — spytał Pipelet zdziwiony. — Pewnie Bradamanti wyrywał komu ząb.
To objaśnienie, choć prawdopodobne, nie uspokoiło Rudolfa. Choć gwłatownie zadzwonił, nie zaraz mu otworzono. We drzwiach, na szybie małego okienka, w które Rudolf machinalnie wpatrywał się, odrysowała się twarz wychudła, blada jak trup, ocieniona lasem rudych włosów. Widmo to znikło w mgnieniu oka. Rudolf stanął jak skamieniały; zdawało mu się, że twarz tę zna doskonale. Te oczy, błyszczące, zielone, nos zakrzywiony, jak dziób orli, przypominały mu owego Włocha, imieniem Polidori, którego od siedmiu lat nie widział, jednak dobrze pamiętał. Jedna tylko nasuwała mu się wątpliwość: Bradamanti