Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

— Ach, — zawołała markiza przestraszona, — co mówisz?
— Nie znasz go jeszcze, moja droga. To człowiek zimnej odwagi, mało ceni życie... Zawsze był tak nieszczęśliwy... a ty jeszcze męczysz go z szczególnem jakiemś upodobaniem.
— Czy podobna, abyś tak źle o minie sądziła?
— Może być, że to czynisz mimowolnie, ale zawsze tak jest. Wierzaj mi, przed chwilą jeszcze widziałam, jak dwie wielkie łzy w oczach mu się kręciły!
— Zmiłuj się, nie mów mi o tem, — przerwała pan d‘Harville wzruszona. — I tak już, wiedziona litością i współczuciem, zbyt wiele dla niego uczyniłam.
Sara udała, że nie rozumie znaczenia słów ostatnich i rzekła znowu:
— Zbyt wiele! Jakże przesadzasz... on wart większych względów. Bronię tak Karola Robert, bo poznałaś go u mnie. Jakżeż nam był użyteczny przy naszych koncertach porannych! A jak śpiewał pierwszy duet z tobą! Co za uczucie!
— Dosyć już, dosyć, — zawołała pani d‘Harville, przerywając Sarze. Potem po długiem milczeniu znowu rzekła: — Mówmy o czem innem, o twoim śmiertelnym nieprzyjacielu, — dodaał z udaną wesołością, — mówmy o księciu, którego dawno nie widziała. Wiesz, że to bardzo miły człowiek.
Sara rzuciła ukradkiem na panią d‘Harville badawcze i podejrzliwe spojrzenie i dodała:
— Przyznaj, kochana Klemencjo, że jesteś dziwnie kapryśna. Naprzemian uwielbiałaś i nienawidziłaś księcia. A twój mąż, czy jest dziś tutaj?
— Nie, nie chciał wyjść z domu, — odpowiedziała markiza nieco zmieszana.
— Zdaje mi się, że coraz mniej się udziela?
— Tak... czasem woli zostać u siebie.