Pomieszanie markizy w czasie tej rozmowy wzrastało widocznie; Sara dostrzegła to i znowu zaczęła:
— Kiedym go ostatni raz widziała, wydawał się bledszy, niż zwykle.
— Tak, był nieco cierpiący.
— Wyznam ci, że czasem, kiedy o nim mówimy, maluje się mimowolnie na twojej twarzy... jakby to powiedzieć?... — Sara następne słowa wymówiła z przyciskiem, chcąc przeniknąć do głębi serce markizy. — Tak, na twojej twarzy maluje się pewien rodzaj bojaźliwego wstrętu.
— Ależ, mąż mój nie jest bynajmniej, ani przykrym, ani zazdrosnym. — A szukając pozoru do przerwania przykrej rozmowy, zawołała z żywością: — Ach, mój Boże! Otóż mamy! Nieznośny książę de Lucenay, przyjaciel mego męża, idzie ku nam. Żeby tylko nas nie zobaczył! Skąd on się wziął? Myślałam, że jest stąd o tysiąc mil.
— W samej rzeczy mówili, że wyjechał na wschód na rok czy na dwa lata, a niema pięciu miesięcy jak opuścił Paryż. Tak rychły powrót nie bardzo musiał ucieszyć księżnę de Lucenay, choć i tak książę nie przeszkadza jej zbytnio — dodała Sara ze złośliwym uśmiechem. — Lecz nie ona jedna tylko przeklina ten powrót; pan de Saint-Remy zapewne podziela jej zmartwienie.
— Nie obmawiaj, kochana Saro, a powiedz raczej, że pan Lucenay jest tak nieznośny, że jego powrót dla każdego musi być przykry.
— Nie obmawiam bynajmniej, tylko powtarzam to, co wszyscy mówią, jestem tylko echem głosu powszechnego. Wszyscy powiadają, że Saint-Remy, wzór elegantów, który cały Paryż oślepia swoim zbytkiem, stracił już cały majątek, a sposobu życia nie zmienia, ale pani de Lucenay jest bardzo bogata. Oto książę nas spostrzegł.
Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/147
Ta strona została skorygowana.