— Ale... panie... — odezwał się znowu sługa, drżący cały, — pan markiz rozkazał plenipotentowi, żeby przyszedł o wpół do jedenastej z notarjuszem; już czekają.
— Słusznie, — odpowiedział markiz z goryczą; — kto bogaty, powinien zajmować się interesami.
— A możeby wprzódy uprzątnąć? — zapytał smutnie kamerdyner. — Zobaczą taki nieporządek i nie będą mogli zrozumieć, co się w nocy z panem działo.
— A gdyby zrozumieli?
— Nie, nikt o niczem nie wie.
— Tak, tak, nikt o niczem nie wie, — powtórzył markiz ponuro.
Podszedł do zbioru broni, wiszącej na ścianie, przypatrywał mu się uważnie, z dziką jakąś rozkoszą i zawołał:
— Zapomniałeś wyczyścić strzelby; skoro się ubiorę, przyniesiesz mi je do gabinetu; może jutro, albo za parę dni pojadę na polowanie; chcę obejrzeć strzelby.
Ubrawszy się, markiz wszedł do swego gabinetu, gdzie już czekali plenipotent jego, pan Doublet i notarjusz.
— Przyszliśmy przeczytać panu markizowi kontrakt kupna.
— Czytałeś go, panie Doublet?
— Czytałem.
— Więcej mi nie trzeba, podpiszę.
I podpisał akt. Notarjusz wyszedł.
— Po tem kupnie, — zawołał Doublet z triumfującą miną, — dochody pana markiza wynosić będą rocznie 126.000 franków.
— Szczęśliwy jestem, nieprawda, panie Doublet?
— I to nie licząc jeszcze kapitałów, nie licząc...
— Nie licząc wszystkich innych źródeł szczęścia! — przerwał d‘Harville z dwuznacznym uśmiechem. — Mając sto dwadzieścia sześć tysięcy franków dochodu z dóbr i żonę taką, jak moja... i córkę istngo anioła, nic już nie pozostaje do życzenia; nieprawdaż?
Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/157
Ta strona została skorygowana.