Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/235

Ta strona została skorygowana.

— Zaraz, chciałbym ją trochę w ręku ogrzać.
— Jakżeś dobry! ale mnie bardzo, bardzo, bardzo zimno.
Morel zdjął kurtkę i został nagi po pas, bo biedak nie miał wcale koszuli.
— Mężu, zmarźniesz!
— Kiedy mi będzie zbyt zimno, znowu włożę kurtkę.
— A ta młoda pani, co tu kiedyś wpadła i pytała, czy czego nie potrzebujemy, nie wróciła dotąd? — zapytała Magdalena.
— Pewno przyjdzie, — odpowiedział Morel, — bo jej tak dobrze z oczu patrzy.
— Ale ty cały drżysz, włóż kurtkę i zgaś świecę, na co się ma darmo palić, już się dzień robi.
I w samej rzeczy światło dzienne przebiło się przez śnieg, okrywający okno i oświeciło smutną izbę.
— Poczekam, aż będzie widniej i wtedy się wezmę do roboty, — rzekł Morel, siadając na sienniku żony — już mam tylko jeden fałszywy kamień do obrobienia.
— Fałszywy kamień? A to jakim sposobem ci się dostał?
— Pani Mathieu dała mi sześć fałszywych kamieni i kazała zupełnie tak obrobić, jak wprzód obrobiłem sześć prawdziwych.
— A dlaczego kazała te fałszywe kamienie tak samo obrobić?
— Dla jakiejś księżny, która sprzedała prawdziwe brylanty i chce na ich miejsce mieć fałszywe; pani Mathieu powiadała mi, że wielkie damy często tak robią.
— Wieleż ci dziś pani Mathieu zapłaci za tę robotę? — spytała znowu Magdalena.
— Nic, wszakże jeszcze jej winienem sto dwadzieścia franków.
— Nic! ale my już nie mamy ani jednego szeląga w domu.
— Wiem o tem, — odpowiedział Morel smutnie.