Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/298

Ta strona została skorygowana.

Jakób Ferrand miał przeszło pięćdziesiąt lat, a nie wyglądał nawet na czterdzieści; średniego wzrostu, w plecach szeroki, silny, krępy, rudy, obrosły jak niedźwiedź. Włosy opadały mu na skronie, głowa łysa, brwi zaledwie było znać, cery żółtawej nie znać było pod niezliczonem mnóstwem piegów; lecz kiedy był mocno wzruszony, niknęła ta żółta maska, a zastępowała ją sino-krwawa czerwoność. Miał wzrok wyborny, lecz z pod okularów mógł uważać, nie będąc widzianym, a wiedział jak często jedno spojrzenie mimowolne jest znaczącem. Okulary więc były jego murem, z za którego spostrzegał najmniejsze ruchy nieprzyjaciela, bo wszyscy byli nieprzyjaciółmi notarjusza, gdyż wszystkich oszukiwał, a oskarżyciele są to tylko oszukani, którzy się poznali na oszustwie, lub się gniewają za nie.
Ubiór nosił niedbały, aż do niechlujstwa, twarz co parę dni golona, brudna, pomarszczona łysina, czarny brud za paznogciami, surdut wytarty, zatłuszczony.
Kancelarja pana Ferrand podobna była do każdej innej kancelarji, jego dependenci do innych dependentów. Poprzedzał ją przedpokój, w którym były tylko cztery stare krzesła. Dalej był pokój z szafami pełnemi akt, w którym siedział zwykle najstarszy dependent, i od tego pokoju, dla większego bezpieczeństwa inny jeszcze pokój próżny oddzielał gabinet samego notarjusza.
Druga wybiła na staroświeckim zegarze ściennym z kukułką, stojącym w kancelarji; jakiś przedmiot mocno zajmował dependentów: urywek ich rozmowy da go nam poznać.
— Gdyby mi kto bądź powiedział, że Franciszek Germain jest złodziejem — rzekł jeden z dependentów — odpowiedziałbym: kłamiesz!
— I ja także!
— I ja także!
— Kiedym zobaczył, iż go aresztują, takie to zrobiło na mnie wrażenie, żem nie mógł jeść śniadania. Nic na