cenay, bardzo skromnie ubraną, okrytą dużym szalem w kapeluszu czarnym z gęstą koronkową zasłoną.
Pani de Lucenay, mocno zmieszana, zbliżyła się do biurka notarjusza, który postąpił na jej spotkanie.
— Panie — rzekła głosem niepewnym, ukrywając twarz za woalem, — czy można mu powierzyć tajemnicę bardzo ważną?
— Wszystko mi można powierzyć, muszę tylko wiedzieć i widzieć, z kim mówię.
— Może się bez tego obejdzie. Mam pana za najuczciwszego, za prawego człowieka.
— Do rzeczy, pani, do rzeczy, czekają na mnie. Kto pani jesteś?
— Nic panu nie przyjdzie z tej wiadomości. Mój przyjaciel, mój krewny tylko co wyszedł od pana.
— Jak się nazywa?
— Pan Florestan de Saint-Remy.
— A! — rzekł notarjusz, rzucając na księżnę przenikliwe spojrzenie. — Cóż więc? Skoro pan Saint-Remy jest pani krewnym, zamiast przyznawać się do takiego pokrewieństwa, winnaś się pani rumienić.
Tak zuchwała niegrzeczność oburzyła arystokratyczną dumę księżny. Podniosła głowę, odrzuciła na bok woal i w dumnej postawie, z rozkazującym wzrokiem, mocnym głosem rzekła:
— Mości notarjuszu, pan de Saint-Remy należy do moich przyjaciół, powiedział mi, w jak trudnem znajduje się położeniu, będąc ofiarą podwójnego oszukaństwa. Wszystko w święcie daje się załagodzić pieniędzmi. Ile trzeba na wydobycie tych nieszczęsnych papierów?
Ferrand, odurzony tak śmiałem wyłuszczeniem rzeczy, odpowiedział gniewnie:
— Żądają stu tysięcy franków.
— Będziesz je pan miał, ale proszę zaraz odesłać papiery panu de Saint-Remy.
— A gdzie pieniądze?
Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/335
Ta strona została skorygowana.