Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/392

Ta strona została skorygowana.

— Więc przyjmę sto franków, żeby się panu przysłużyć Pan jesteś kwiatem lokatorów! Otóż i fiakr! pewnie ta pani, na którą Bradamanti czeka. Wczoraj nie mogłam jej widzieć, ale dziś muszę ją zobaczyć i dowiem się jej nazwiska. Zobaczysz pan, jak sobie z nią poradzę.
Rudolf cofnął się w głąb izby.
— Dokąd pani idzie? — zawołała odźwierna, zastępując drogę wchodzącej osobie.
— Do pana Bradamanti — odpowiedziała dama, widocznie niekontenta, że ją zatrzymują.
— Jak się pani nazywa? zobaczę, czy na panią pan Bradamanti czeka.
— Powiedział pani moje nazwisko?
Po chwili wahania, dodała głosem cichym, bojaźliwym, żeby jej kto nie słyszał:
— Jestem pani d’Orbigny.
Na to nazwisko Rudolf zadrżał.
Była to macocha pani d’Harville.
— D’Orbigny? — powtórzyła odźwierna — właśnie te nazwisko powiedział mi pan Bradamanti, może pani wejść.
Pani d’Orbigny szybko wbiegła na schody.
— Idź teraz! — zawołała pani Pipelet, zacierając ręce, — otóżem ją złapała, nazywa się d’Orbigny. A co? albo zły sposób? Nad czem pan tak myślisz?
— Ta pani już była u Bradamantiego? — zapytał Rudolf.
— Była wczoraj wieczorem i zaraz po jej odejściu Bradamanti zamówił sobie na dziś miejsce w dyliżansie, dziś rano odniosłam jego tłamok na pocztę.
— Nie wiesz pani, dokąd jedzie?
— Do Normandji, do Alençon.
Rudolf przypomniał sobie, że dobra pana d’Orbigny właśnie w Normandji leżały. Bezwątpienia szarlatan jechał do ojca pani d’Harville i zapewne w złych zamiarach. Rudolf, myśląc o powodach wizyty pani d’Orbigny u szarlatana, poszedł do Rigoletty.