Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/555

Ta strona została skorygowana.

— Biorę to na siebie.
— Ale czem? odbierają nam noże.
— A te kleszcze, czy wsadzisz w nie twoją szyję? — spytał Szkielet, pokazując palce długie, suche i twarde jak żelazo.
— Udusisz go? A gdy się dowiedzą, że to twoja sprawa?
— Mniejsza o to, wszak dwóch głów nie mam?
— Prawda, raz tylko ściąć cię mogą, a dobrze wiesz, że ciebie czeka gilotyna.
— Najmniejszej nie mam wątpliwości: mój szczur wczoraj znowu mnie o tem upewnił. Chciałbym, żeby ciekawi (sędziowie) przyszli do rogatki św. Jakóba w dzień mojego benefisu, chciałbym już tam być, — dodał ze zwierzęcą egzaltacją, — zbierze się ludzi ze cztery albo z pięć tysięcy; będą się pchać, będą się bić, żeby mnie widzieli. Wystąpi wojsko, piechota, kawalerja, a wszystko to dla mnie, dla Szkieleta!
— A wiecie co, — rzekł jeden z więźniów, — słyszałem, że mają projekt powsadzać nas w osobne cele.
— Zamknąć osobno! — zawołał Szkielet z trwogą i gniewem, — nie mów o tem, nie! wolę, żeby mi ucięli nogi i ręce! Siedzieć sam jeden, pomiędzy czterema ścianami, nie mieć przyjaciela, z którym by się pośmiać można. To być nie może!
— A jeśli zabójców przestaną gilotynować i będą osadzać w celi na całe życie?
— To już nie wiem co zrobię, — rzekł Szkielet po chwili zadumania. Roztrzaskam sobie głowę o ścianę, umorzę się głodem. Nie jestem tchórz! gotówem człowieka zabić za pieniądze, nawet tylko dla honoru.
— I ja także! dodał Barbillon, żeby się również popisać, — wiedzą, żem zabił męża mleczarki, ale nie był on jedynym...
Hałas i głośne okrzyki więźniów, chodzących po dziedzińcu, przerwały romowę Szkieleta i jego towarzyszów.