Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/603

Ta strona została skorygowana.

zawsze czuję jej tchnienie na mojej twarzy, zawsze słyszę jej głos.
— Jakóbie, — rzekł Polidori tonem poważnym, w którym nie było już ani śladu ironji, — widziałem wiele cierpień, ale podobnych męczarni, jak twoje, jeszcze nie znam. Rudolf nie mógł ukarać cię straszliwiej: skazał cię na życie, albo raczej na wyglądanie śmierci wśród mąk piekielnych.
— Uczynię co każesz, byleby żyć, bo nie chcę umierać. Potępieńcy w piekle mniej cierpią ode mnie! Mnie katuje razem i namiętność i chciwość, obie jednako mnie dręczą. Straszną mi jest utrata majątku, ale utrata życia byłaby jeszcze straszniejszą.
— Zostaje ci przynajmniej ta pociecha, — rzekł Polidori ze zwykłą ironją, — że możesz myśleć o dobrych uczynkach, któremi okupujesz swoje zbrodnie.
— Tak, natrząsaj się ze mnie, przewracaj mnie na rozżarzonych węglach! Czyliż nie wiesz, nędzniku, że nienawidzę ludzi; czyliż nie wiesz, że te moje dobre uczynki przejmują mnie wściekłością i przeciw tym, co mnie do nich zmuszają, i przeciw tym, co z nich będą korzystać?
Ferrand, wycieńczony strasznym wybuchem, upadł na krzesło, załamując ręce i głośne wydawał jęki.
Nagle zapukano mocno do drzwi gabinetu.
— Jakóbie, — rzekł Polidori, — uspokój się, ktoś przyszedł.
Notarjusz nie słyszał go; Polidori otworzył, wyszedł i zobaczył przed sobą starszego dependenta, który zawołał:
— Muszę natychmiast pomówić z panem Ferrandem.
— Cicho, w tej chwili nie można widzieć się z panem Ferrand.
— Z polecenia pana Ferranda byłem u hrabiny Mac-Gregor i uwiadomiłem ją, że on nie może z powodu słabości stawić się na jej wezwanie.