Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/618

Ta strona została skorygowana.
XLVI.
FURENS AMORIS.

Już zachodziła noc, kiedy Rudolf pojechał do notarjusza.
Skrzydło domu, w którem mieszka Jakób Ferrand, pogrążone jest w zupełnej ciemności. Wiatr wyje. Deszcz pada. Podobnież wiatr wył i deszcz padał owej nocy, kiedy Cecylja, nim nazawsze wyszła z domu notarjusza, rozogniła zwierzęcą jego namiętność aż do szaleństwa.
W sypialnym pokoju, słabo oświeconym, Ferrand, lekko ubrany, spoczywa na łóżku; rękaw od koszuli zakasany, krwią splamiony i obandażowana ręka dają poznać, że Polidori niedawno puszczał mu krew.
Włoch, stojąc w głowach łóżka, niespokojnie przypatruje się swojemu wspólnikowi.
Nic obrzydliwiej strasznego nad twarz Jakóba Ferrand, pogrążonego w sennem odrętwieniu, następującem zwykle po gwałtownych przesileniach choroby; twarz tę okrywa sina bladość; wychudzenie doszło ostatnich granic; powieki już spuchnięte, krwią zabiegłe, tak nabrzmiały, że sterczą, jak dwa globy czerwonawe wśród trupiej bladości lica.
— Jeszcze jeden równie gwałtowny paroksyzm choroby jak teraźniejszy, a zginął, — rzekł Polidori do siebie. — Areteusz mówi, że większa część ludzi, dotkniętych tą dziwną i straszną chorobą, umiera prawie zawsze