Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/621

Ta strona została skorygowana.

wołać. Cecylja, szatan, którego kocham i przeklinam, ukazuje się oczom moim.
— Jakóbie! — słuchaj, słuchaj mnie! Miej litość nad sobą — zawołał Polidori zalękniony. — Przed chwilą, wszak wiesz, zdawało ci się także, że słyszysz rozkoszny śpiew kobiety, i słuch twój nagle dotknięty został straszliwym bólem. Strzeż się!
— Daj mi pokój, — wykrzyknął notarjusz niecierpliwie i gniewnie, — daj ani pokój! Na co słuch, jeśli nie po to, żeby ją słyszeć, na to wzrok, żeby ją widzieć?
— Ale tortury, jakie potem musisz znosić, nędzny szaleńcze!
— Narażę się na tortury dla cienia, jak narażałem się na śmierć dla rzeczywistości. Wreszcie, o co idzie? ten obraz gorejący starcza mi za rzeczywistość. O, Cecyljo! jakżeś piękna, wiesz dobrze, potworze, że mnie czarujesz, pocóż ta piekielna zalotność, co mnie rozżarza, furjo! czy chcesz, żebym umarł? — wołał notarjusz obłąkany.
— Co ci jest? — zapytał Polidori zdziwiony.
— Zgaś to światło, blask jego zbyt wielki, nie mogę go znieść, razi mnie.
— Co mówisz? — rzekł Polidori ze wzrastającem zdziwieniem, — jedna tu tylko lampa, nakryta daszkiem, słabo świeci.
— Oślepłem! palące światło przenika mi przez zamknięte powieki, pali mnie, pożera. A! teraz ręce mnie trochę od niego zasłaniają! Ale zgaś lampę, jej piekielny blask jest mi nieznośny.
— Ani wątpić, — rzekł Polidori, — wzrok jego nabył teraz czułości niepojętej, jaką miał przed chwilą zmysł słuchu, zginął. Puszczenie krwi w tym stanie zabiłoby go natychmiast. Niema ratunku.
Znowu przeraźliwy, straszliwy krzyk Jakóba Ferrand rozległ się po izbie.