Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/642

Ta strona została skorygowana.
LI.
NADZIEJA.

Początek wiosny zbliżał się, słońce zaczynało nieco przygrzewać, niebo było czyste, pogodne. Marja, oparta na ręku Wilczycy, doświadczała sił swoich, przechadzając się po ogródku przy domu doktora Griffon.
Ożywcze ciepło słońca i ruch, wywołały lekki rumieniec na bladych licach Gualezy; niedługo chodziła a już uczuła się bardzo znużoną, i usiadła na ławeczce.
— Gdyby tylko hrabia Saint-Remy prędzej wrócił — rzekła do towarzyszki — i przyniósł mi pozwolenie od doktora, żebym napisała do pani George. Jak ona musi być niespokojna, a może i pan Rudolf. Zapewne myślą, że już nie żyję.
— Tak zapewne myślą i ci, co cię kazali utopić.
— Więc tobie zawsze się zdaje, że to nie przypadkiem się wydarzyło, Wilczyco?
— Przypadkiem? Tak, Marcjalowie nazywają to przypadkiem... mówiąc Marcjalowie, wyłączam mojego.
— Czekajcie póki o was powiem panu Rudolfowi, muszę dotrzymać obietnicy, inaczej jakże ci się wywdzięczę? ocaliłaś mi życie, podczas choroby miałaś o mnie steranie...
— Czy słyszysz? — przerwała Wilczyca, wstając — słychać pojazd, zbliża się, stanął u furtki.
— Ach, Boże! — zawołała Marja — zdaje mi się, że poznaję młodą i piękną damę, którą widziałam u św. Łazarza, która była bardzo łaskawa dla mnie.
W tejże samej prawie chwili nadszedł hrabia Saint-