Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/676

Ta strona została skorygowana.

— Niestety! wszak mówiłem ci matko, nieraz.
— Zabiją nas, jak zabili twego ojca.
— Boże wielki, cóż ja wam pomogę teraz.
— Jesteś kontent; odtąd, nie kłamiąc, będziesz mógł mówić, że matka twoja już nie żyje.
— Gdybym był złym synem, nie przyszedłbym wcale.
— O! gdybym ciebie słuchała, a nie jej, nie dostałabym się tu! — zawołała Tykwa głosem rozdzierającym duszę.
— Tyś, matko, wszystkiemu winna, przeklinam cię.
— Widzisz jej skruchę, radujże się.
Marcjal przystąpił do Tykwy.
— Nieszczęśliwa siostro! ach, teraz zapóżno!
— Nie zapóźno, żeby się przez tchórzostwo okryć wstydem! — przerwała wdowa — szczęściem, Mikołaj zbiegł, Franciszek i Amandyna już są zepsuci, a douczy ich nędza.
— Nadzieje twoje nie spełnią się, — odparł Marcjal z oburzeniem, — ani ja, ani one nie boimy się teraz nędzy. Wilczyca uratowała z wody dziewczynę, którą Mikołaj chciał utopić, rodzice jej ofiarowali nam grunta w Algierze, może tam przyjdzie zajrzeć Arabom w oczy, ale ja z Wilczycą nie boimy się. Jutro wyruszamy w drogę z dziećmi i nigdy nie wrócimy do Europy.
— Czy prawdę mówisz? — spytała wdowa.
— Ja nigdy nie łżę, — odparł Marcjal.
— Teraz kłamiesz mnie na złość.
— Czemu na złość? co cię w tem gniewa?
— To, że z wilcząt zrobią się baranki.
— Matko, poco kazałaś mi przyjść?
— Myślałam, że obudzę w tobie duszę, że cię napoję nienawiścią, ale kto duszy niema, temu i nienawiści wlać nic można. Podły jesteś!
Na korytarzu słyszeć się dały ciężkie kroki. Stróże wnieśli dwa krzesła, a przybyły urzędnik rzekł do wdowy drżącym głosem;